„Austria obraz malowała, że Bośnia to raj prawdziwy,
Rzeczywistość pokazała, że ten obraz był fałszywy”
Piotr Burniak, Bolesławiec 11.09.2009 r.
Wytrzymałam wbity we mnie wzrok człowieka, który tymi oczami zdawał się pytać: po której jesteś stronie? Nie było łatwo. W dziwny sposób czułam bowiem wyrzuty sumienia, że nie jestem po żadnej. Smog przedwyborczego dymu powoli opada na miasto i dusi. Obiecuję sobie, że z lekkiego dystansu będę o tym co trzeba pisać, dziś jednak jeszcze… Zabieram manatki na moją „wyspę”.
Moja wyspa. Przez lata zmieniało się jej ukształtowanie i położenie geograficzne. Dzisiejsza – co dla tych, którzy mnie znają, nie będzie tajemnicą – ma zaledwie 17 kilometrowy dostęp do morza! Jest jednak wyspą co najmniej z dwóch powodów: po pierwsze, jest miejscem zacumowania rozbitków z sąsiednich wysp, stanowiących niegdyś jeden ląd, jak Gondwana czy starsza Rodinia, a po drugie – uciekam na nią, gdy chcę odpocząć. A ucieka się zawsze na swoją wyspę…
Gdy była jeszcze jednością i nazywała się Jugosławia, mieszkała tam niegdyś moja rodzina. Dla babci i przybyłych wraz z nią do Polski sąsiadek, we wspomnieniach była krainą szczęśliwości. Nie mogłam tego zrozumieć, nieustannie przypominając moim rozmówczyniom, jak wielkie niebezpieczeństwo groziło im ze strony ustaszy i partyzantów. Przytakiwały i nadal opowiadały o pierwszych miłościach, poplątanych wojennych czasach, o niebywałym urodzaju dziś bośniacko – hercegowińskich ziem. Tak, ten właśnie urodzaj stał się podstawą do ukucia tytułowych „banialuk”. Słowo to pochodzi od nazwy miejscowości Banja Luka. Galicyjscy osadnicy, którzy pod koniec XIX wieku zamieszkali w jej sąsiedztwie, odwiedzając rodzinne strony opowiadali o niezwykłym bogactwie terenów, na które przywiodła ich emigracja za chlebem. Opisy wznoszących się pod niebo zbóż i kiełbas rosnących na płotach wywoływały kpiący uśmieszek na ustach walczących o kawałek ziemi rodaków. Mówili oni: „wyjechał człowiek uczciwy, a wrócił kłamca”. Mówili: „e tam, plecie banialuki”.
Poniekąd te opowieści były jednak prawdziwe. Nie urodzajna jednak ziemia, choć wydarta z wielkim poświęceniem górom i lasom rzeczywiście nie należała do najgorszych, a odmiany hodowanych w tym rejonie zbóż, naprawdę nad wyraz wysokich, budowały propagandę urodzajnych plonów i niemal niebiańskiego raju. Niczym w legendzie, zwykły biedny człowiek mógł wziąć tyle ziemi, ile uniosły jego spracowane barki karczujące lasy i oczyszczające z kamieni zbocza gór. Podatek przyszło zapłacić znacznie później, początkowo jednak… mógł wziąć tyle, ile chciał. Garść, albo hektary. Człowiek, który żył w niedostatku, nawet najedzony, zawsze wybierze pełną miskę zamiast eleganckiej, ale lichej przystawki. Tak, to była prawdziwa kraina szczęśliwości.
Zrozumiałam, dlaczego tak chętnie nadal uciekają na nią mieszkańcy powiatu bolesławieckiego. Wyidealizowane miejsce stanowiło azyl, w którym skrywali się przed realiami nowego, nie zawsze doskonałego życia. Przyjechali do poniemieckich domów, w których – podobnie jak w gliwickiej historii osadników ze Lwowa – nadal zamieszkiwali dotychczasowi właściciele. Im musieli zabrać łóżka, przez ich okna patrzeć na obcy świat. Świat, który porastały niskie odmiany zbóż, a ziemi było tylko tyle, ile można było otrzymać po niedawnych właścicielach.
Czas, żeby wrócić już z mojej wyspy. Kończy się miejsce przeznaczone na felieton. Zbieram rozrzucone chaotycznie manatki. Wracam do pracy.
Adriana Urgacz-Kuźniak